15 marca 2017

Wojt i Vreen: Lo Files (Radio Rodoz, 2017)


Piewcy podziemnego undergroundu, podziemniejsi nawet od Nihila, których profil na Facebooku polubiły 92 osoby, panowie Czarnecki i Kunicki wracają z nową płytą. Jak przystało na dzisiejsze czasy, wydaną na kasecie, z ręcznie opisanymi naklejkami.

Zatem pod względem popularności duetu Wojt i Vreen nic się nie zmieniło. Zmieniła się za to ich muzyka. O ile kilka lat temu bliżej im było do klasycznego indie- college rocka, tym razem zwrócili się w kierunku surowszych, garażowych form, chętnie flirtując z psychodelią i stonerem – o czym zaświadcza już pierwszy numer Kamienie. Dla odmiany śpiewają tylko po polsku, a rolę głównego wokalisty zdaje się przejmować Vreen. Tym samym mamy tu coś w rodzaju powrotu do przeszłości, a konkretnie kompletnie już zapomnianej formacji Kevin Arnold.

Kaseta zawiera dziewięć utworów i zwyczajowo wypełniają ją piosenki surowe, lołfajlowe, w których nieraz usłyszycie potknięcia perkusisty czy dźwięki nie całkiem dokładnie ze sobą „spasowane”. To mi nigdy nie przeszkadzało – taka estetyka i urok zespołów ze stajni Radia Rodoz. Trochę kłuje mnie ten stoner na początku – takie przyciężkawe oblicze nie bardzo pasuje mi do Wojta i Vreena. Na szczęście jest też kilka luźniejszych piosenek, ze Wstydem, pavementowym Amatorem czy klasycznie, niedbale rokendrolowym Końcem wakacji na czele. Połączenie ze starszymi płytami mamy za sprawą utworu Chewbacca, mojego ulubionego fragmentu zresztą, oraz spokojnej, filozoficznej Kandibury (to przy okazji tytuł ich płyty z 2012 roku).

Duetowi zdarza się odpłynąć w instrumentalne improwizacje, jak w łagodnym, rozwibrowanym Pustym stawie, czy kojarzącym się z wczesną Ścianką Gubię ręce, gubię nogi. Fajnie dawkują napięcie w ni to monotonnych, ni hałaśliwych Zgrzytach.

Za sprawą zmiany języka piosenek, mamy wreszcie okazję cieszyć się całkiem oryginalnymi tekstami. Ot kilka przykładów: Zagubiony sterowiec, taki sea and the cake / Czy mi wyjdzie na zdrowie, w końcu dowiem się / Czasem słone paluszki, bo chipsy to grzech / Do szesnastej już z górki, czas najebać się / Fruniemy (Chewbacca). Sadzę ogród, pale miasto, skwierczy lepki dym / Odchodzimy i wracamy, tam gdzie nie ma nic  / To tylko elektryczny impuls, tak naprawdę nie ma nic (Kandibura).

Jakoś nie sądzę, by ta płyta przyniosła WV rozgłos. Ale oni chyba na niego już nie czekają i pozostają dumni ze swojej niszowości. Jeśli chcesz wstąpić do tego elitarnego klubu – kup kasetę. [m]

PS. Nie będzie KOŃCA WAKACJI w tym roku!!!!!!



Strona zespołu: https://www.facebook.com/wojtivreen

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni