8 maja 2020

Castlings: Castlings EP (wyd. własne, 2019)


Szukając lata.

Kwartet z Gdyni - cytuję - inspirujący się polskim bigbitem lat 60., szkockim indie popem związanym ze sceną C86 oraz naiwnymi nagraniami K Records. To tak gwoli formalności. Ja żadnego bigbitu nie słyszę, szkockiej sceny C86 nie kojarzę, za to z wytwórni K Records znam kilka co najmniej mało naiwnych zespołów. To jednak tylko słowa, może zresztą napisane z ironią. Muzyka Castlings to dla mnie gitarowy pop wywodzący się w prostej linii z amerykańskiej muzyki lat 60. oraz promowanych przez MTV w latach 90. grup z dziewczynami za mikrofonem. To również tylko słowa i każdy może je zastąpić swoimi.

Nie warto zatem licytować się na skojarzenia i na bardziej lub mniej znane źródła inspiracji. Nie ma takiej potrzeby, gdyż muzyka gdynian jest prosta, wpadająca w ucho, dziewczęca, słodko-gorzka i bardzo, bardzo wakacyjna. Tyle właściwie powinno wystarczyć, bo i tak wszystko zależy od tego, czy i kiedy nastroisz się na odpowiednią falę. Może to być fala radiowa, 5G lub fala bałtycka. Jak już złapiesz tę właściwą częstotliwość, gwarantuję, że poczujesz ochotę wybiegnięcia z domu w bermudach i rozpiętej na klacie hawajskiej koszuli. Wskoczenia do basenu lub samochodu z otwartym dachem.

Chociaż He’s Not There nie jest najlepszym kawałkiem z EP-ki, to zdecydowanie pasuje do takiego retro rokendrolowo-popowego grania do tańca i sączenia drinków. Potem zespół trochę głębiej grzebie w worku ze stylami i zapuszcza się w rejony indie czy nawet grrl rocka, surf rocka czy nieinwazyjnego protopunka. A wszystko to czyni ze smakiem, bez przeginania w żadną ze stron. Najważniejszy zawsze pozostaje śpiew Oliwii Walewskiej i chwytliwy refren. Co nie znaczy, że nie zwrócicie uwagi na smaczki, jak fajnie wyeksponowany bas w Soon The Night Will Fall, przytrzymywany, łamany z premedytacją rytm w Made Of Wax (to mój ulubiony numer – sporo się w nim dzieje w warstwie rytmicznej), czy wręcz lollipopowe granie do tańca w tzw. przytulu (Love Is A Drag). Gitarzysta nie omieszka zagrać czasem miłego dysonansu, a perkusista zaatakować szybką kanonadą (Where Do I Go?). Znaczy, nie chcą być tylko tłem dla dziewczyny za mikrofonem.

Muzyka, która odpręża i wywołuje uśmiech sympatii. Luźne, wakacyjne granie. Tylko tyle i aż tyle. [m]

2 komentarze:

  1. Też nie słyszę Bigbitu lat 60. Wokal jest tak bardzo różowo słodki, że sama się sobie dziwię, co mi się w nim tak podoba. Dzięki za recenzję. Jak zwykle WAFP bawi i óczy :P. A zespół zapisuję sobie na wirtualnej liście w kategorii "interesujący".

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozmarzyła mnie ta okładka... :)

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni