11 września 2012

Minerals + Rebeka - Rzeszów, Millenium Hall, 08.09.2012


Rzeszowski Przegląd Autorski RZEPA to istniejący od 2010 roku konkurs mający za zadanie wyławiać ciekawych muzyków z całej Polski. W tym roku do konkursu stanęło w szranki sześć zespołów (głównie z okolic Rzeszowa i Krakowa). Dla czytelników naszego bloga nic ciekawego, za to pysznie zapowiadały się gwiazdy wieczoru. Gratulacje dla organizatorów, którzy postanowili zaprosić młode, wzbudzające wiele emocji zespoły.

Koncerty odbywały się na dziedzińcu największej galerii handlowej w mieście. Wybór miejsca miał swoje plusy i minusy. Dużo przestrzeni, otwarte niebo, fajne otoczenie (dookoła kolorowe neony sklepowe). Można było nawet przyjechać rowerem i nie schodząc z niego posłuchać muzyki. Pochwalić muszę nagłośnienie - czyste, klarowne, nie ogłuszające. O minusach napiszę w stosownej chwili.

Planowo, co do minuty (można?!), o godz. 20.00 swój koncert zaczęli Minerals. Frekwencja na koncercie mizerna, dużo przypadkowych osób oraz spacerowiczów obsadzających ostatnią godzinę otwarcia galerii. I było dość zimno, co skłaniało do ruchu, niekoniecznie przy barierkach. A zespół zaczął tak jak zaczyna się jego debiutancka płyta White Tones, czyli kawałkiem 01010110. Co ciekawe, pierwsze takty Pokłosiewicz zagrał na mandolinie, zupełnie jak w wersji demo utworu. Potem Mineralsi wskoczyli w dźwięki znane z płyty. Całą uwagę oczywiście skupiał na sobie wokalista. Szczególnie, gdy grał na gitarze elektrycznej. On wysoki i chudy - gitara dość obłych kształtów. Nie wiem czemu, ale to zestawienie miało w sobie magnetyzującą moc przyciągania wzroku. Pozostali muzycy stali nieruchomo skupiając się na odgrywaniu partii. Były próby żartów, ale widząc pustki przed sceną, właściwie ograniczono się do prezentacji tytułów piosenek i kurtuazyjnych podziękowań.


Dość wiernie i bez udziwnień zagrali wszystkie numery z debiutu. Wolne nastrojowe kawałki dzięki panującemu chłodowi przybrały islandzki odcień, a najlepiej wypadły rzeczy, które akurat nie błyszczą na płycie - Fable i Mistake. Można było przy nich trochę pokręcić bioderkami, ale robiły to wyłącznie matki z dziećmi i niekoniecznie w takt muzyki. I w tym miejscu wypada mi potwierdzić obiegową opinię, że dźwięki trąbki, które pojawiają się na albumie, nie są dziełem jakiegoś trębacza, tylko wydaje je... paszczą sam Pokłosiewicz. Gorące Wargi pojawiły się dwa razy - przy okazji So Sure i Back Track. Margaret Houlihan byłaby dumna. Jako przedostatni utwór zespół zaproponował coś spoza płyty, utwór podobno pod nazwą C'mon. Nieruchomi dotąd muzycy wyraźnie się ożywili. Czyżby trochę znudziło się granie albumowych rzeczy? W każdym razie utwór ten miał fajną histeryczną gitarkę i wyraźną linię basu. A melodycznie piosenka idealnie pasuje do pary z This Is Love? Koncert zakończył się utworem tytułowym. Tylko czy to aby dobry pomysł? Owszem, można przy nim poklaskać, ale średnie tempa, jakie tam panują nie są dobrym pomysłem na postawienie koncertowej kropki nad i. Bisów nie było. Wrażenie pozytywne, lecz bez większych zachwytów. Chciałoby się zobaczyć ten zespół z małym klubie, na ciasnej scenie, gdzie muzycy mogą uśmiechać się do siebie, a publiczność wyśpiewywać całe teksty piosenek. Tutaj za bardzo wiało chłodem. Z obydwu stron.

Po 22.00 swój sprzęt rozstawili Iwona Skwarek i Bartosz Szczęsny, czyli Rebeka. Podobno dojechali w ostatniej chwili. A w międzyczasie wokół sceny coś się zmieniło. Zmieniła się publiczność. Z trzeźwej na pijaną. Z powodu dobrego nagłośnienia część z niej postanowiła, że porozmawia sobie pod barierkami. Przegadała prawie cały koncert! Przy barierkach też było towarzycho, które na tyle dobrze się bawiło, że jeden śmiałek postanowił przechylić się poza metalowe ogrodzenie. Udało się - wylądował idealnie nosem na płytę, a wyglądało to na tyle groźnie, że przerwano na chwilę koncert i odholowano osobnika w celu udzielenia pomocy medycznej. Jego koledzy szybko się ulotnili. Incydent ten sprawił, że przez piętnaście minut było normalnie. Potem przed sceną zmaterializowała się kolejna grupka plastikowych ludzi z butelkami w ręku. Zaczęło się śpiewanie „Sto lat” Rebece, jakieś piski, wołanie o bis i wpadanie na przybyłych, gdyż trzeba było się cofnąć, by zrobić zdjęcie rozradowanej ekipie. Ogólnie - o rzeszowskiej publiczności tego dnia miałem jak najgorsze zdanie.


Ale wróćmy do Rebeki. To bodajże trzeci już koncert duetu w Rzeszowie, choć pierwszy, jaki miałem okazję widzieć. Był dla mnie o tyle wielką niewiadomą, gdyż znam zaledwie trzy oficjalne nagrania. Ale niepewność szybko minęła. Iwona Skwarek zjednała sobie widownię czerwonymi rajstopami, złotym makijażem i bezpośredniością. A Bartosz... to szalenie przesympatyczny facet. Mimo że nie powiedział ani jednego słowa. Często się uśmiechał, tańczył oddalony od syntezatorów, klaskał i szelmowsko zarzucał grzywką. To co prawda jeszcze nie ten radosny high level jak u Pauli i Karola, ale podobne fluidy i nastawienie do życia. Oczywiście były znane piosenki: Fail, Stars i Roksana. Zaśpiewane kapitalnie. Iwona mimo niewielkiego wzrostu dawała radę w każdym momencie! A jednocześnie cały czas tuptała nóżką i uginała kolanko. Gładko przechodziła, nie tracąc linii melodycznej, z jednego mikrofonu na drugi. Chwytała za gitarę smażąc miodny, brudny riff (szkoda, że nie wiem w jakim utworze). O repertuar szybko przestałem się martwić. Mają materiał na całą płytę. Niektóre rzeczy wydawały się szalone, jak utwór zaczynający się od uderzeń w drewienko i popiskiwań wydawanych przez ściskaną w dłoni różową świnkę Jest trochę eksperymentów z hip-hopem, chillwave'owych pasaży i melancholijnego synth popu. I dużo basu! Podobało się na tyle, że niedobitki publiczności wywalczyły bis.

I na koniec mała uwaga to menadżerów rzeszowskich klubów. Iwona Skwarek to nie tylko Rebeka. Ma też swój zespół Hellow Dog z bardzo dobrą płytą na koncie. Może więc następna wizyta Iwony w tym mieście będzie razem z nimi?

Tekst i zdjęcia [avatar]

1 komentarz:

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni