9 sierpnia 2009

Off Festival, 7 sierpnia 2009, Mysłowice

To już mój trzeci Off w Mysłowicach. Mogę zatem porównywać, oceniać, narzekać i chwalić. Na początek ponarzekam. Główny powód do twierdzenia, że tegoroczny Off był gorszy od poprzednich edycji, to line up. Nie chodzi o obsadę, bo ta była świetna, ale ułożenie koncertów w czasie. To naprawdę rozczarowujące, że w godzinach popołudniowych napchano tyle koncertów, że nie dało się w spokoju obejrzeć żadnego. Ciągłe zerkanie na zegarek, urywanie się z jednego, aby zobaczyć choć kawałek innego, trwającego równolegle występu – to zupełnie niepotrzebnie frustrowało. Tym bardziej, że to właśnie w tych godzinach grali artyści, którymi najbardziej interesuje się ten blog. Tym dziwniejsza to sytuacja, że w godzinach wieczornych można było spokojnie zaliczać (niemal) wszystkie koncerty. Rozumiem, że większość luda przychodzi na gwiazdy, które grają wieczorem i w nocy, ale to trochę nie w porządku ze strony organizatorów, można było jakoś sensowniej zaplanować line up.

Przykrą niespodzianką było też wprowadzenie bonów na napoje i jedzenie sprzedawane w obrębie festiwalu, ale cóż – Off się profesjonalizuje i zmierza w kierunku międzynarodowej standaryzacji. Ale żeby na bramkach tropić ludzi wnoszących kanapki? Zapewne spowodowaliby niepowetowane straty w kasie handlarzy kiełbachą.

No dobra, czas na muzykę. Festiwal zainicjował koncert w namiocie Trójki (nawiasem mówiąc, miał to być jakiś wypasiony namiot cyrkowy, czy coś takiego, a był ten sam co w ubiegłym roku) – i Stelka otworzył swoją scenę od mocnego akcentu. The Black Tapes grali żywiołowo, wokalista odstawiał obłąkańcze pogo plącząc się w kablach, wszystko fajnie, pięknie i do przodu, ale po piętnastu minutach stało się strasznie monotonne. Jedyny zapamiętany moment – wstęp do Celebrations z charakterystycznym motywem na klawiszu.

Przeniosłem się pod scenę główną, gdzie grupa Von Zeit, moi cisi faworyci tego dnia, ubrani na biało (właśnie skończyliśmy nockę w piekarni we Wrocławiu), mieli dać zarąbisty koncert na miarę tego, co zrobili w studiu Trójki, a dali... ciała. Przede wszystkim chłopaki nie byli w ogóle przygotowani na to, że grają tylko pół godziny (ktoś im to przekazał przed występem?) i zaczęli improwizować jakby mieli kupę czasu dla siebie. W efekcie, zamiast zagrać kilka swoich najlepszych hiciorów, po czwartym czy piątym kawałku ze zdziwieniem musieli kończyć. Rozczarowanie, bo to świetni muzycy, ale zagrali rozlazły i nieco nudny koncert.

Pod leśną było zabawnie i kolorowo. BiFF to pierwszy polski zespół tego dnia, który zadbał zarówno o atrakcyjny, dobrze ułożony program, jak i oprawę wizualną. Kolorowi, pstrokaci wręcz, z rozczulającą Anią Brachaczek na wokalu i dystyngowanym Hrabią Fochmannem na gitarze, dali świetny, humorystyczny, przebojowy występ. Grali tanecznie, trochę w stylu Blondie (jeden utwór zabrzmiał jak cover, ale to słowo nie padło, więc pewny nie jestem). Były moje ulubione Jesienne drzewa i nowy przebój Pies. Nie było Ślązaka, i dobrze. Pierwszy koncert, na którym dobrze się bawiłem.

Po BiFFie pędzę pod główną na Loco Star, a tu niespodzianka. Nie ma Loco Star, jest... o łał, skaczmy do góry, bo na scenie zaczynają grać tres.b! Tym samym organizatorom udało się spełnić jedno z moich ubiegłorocznych życzeń. Zagrali świetnie, na przemian z atmosferycznymi snujami rozbrzmiewały żywsze piosenki, w tym kilka nowych. Misia zauroczyła chyba wszystkich swoim Ameliowym wdziękiem i pięknym głosem, dwaj panowie z zespołu, choć wyglądali jakby jeszcze nie wyszli z fazy fascynacji Nirvaną, również poradzili sobie dobrze. Było dmuchanie baniek mydlanych przez Misię i publiczność podczas Man Inside The Wolf, ogólnie bardzo miło spędzony czas. Potem spotkałem tres.b na koncercie Micachu i udało mi się pogadać przez chwilę z Misią, więc coś wiem i przekazuję: nowa płyta tres.b jest nagrywana w Polsce właśnie teraz, ma się ukazać w marcu, również w Polsce (trwają rozmowy z wydawcami), zespół na pewno przyjedzie po premierze na koncerty, bardzo chciałby zagrać na Śląsku i w Krakowie. Jest na co czekać w 2010!

Pustki. Właściwie trudno mi wykrzesać jakieś emocje w opisie tego koncertu. Owszem, byli w świetnej formie, Basia Wrońska śpiewała bez najmniejszych trudności, Radek Łukasiewicz szalał z gitarą, czego się po tak flegmatycznej osobie nie spodziewałem, w sumie dali perfekcyjny występ. Ale coś nie do końca chwyciło. Może piosenki z Końca kryzysu nie są takie porywające jak te z Do-mi-no? Czy to nie dziwne, że najlepszymi momentami ich występu były przeróbki cudzej twórczości (Wesoły jestem, Koniec kryzysu, Wiersz o szukaniu)? Może za dużo już było tych Pustek w ostatnich miesiącach i się przejadły? W każdym razie publiczność bawiła się doskonale i to chyba najważniejsze.

The Thermals ze Stanów to kapela znana niewielu, bo też nie reprezentująca niczego wielkiego, ot prosty - bardzo melodyjny - koledżowy post punk. Za to na żywo wypadli bardzo energetycznie, odgrywając najszybsze kawałki ze swoich trzech płyt. Nie zwolnili ani na chwilę, przez co po kilkunastu minutach ich muzyka zaczęła się zlewać w jeden wielki punkowy kawał przesterowanego dźwięku. Szkoda, że nie było z ich strony żadnego kontaktu z publicznością – przelecieli pół świata, żeby odrobić pańszczyznę, czy co? Fajnie patrzyło się na uroczą basistkę, która trochę ubarwiła dość monotonny występ Amerykanów.

Micachu And The Shapes to zdecydowanie najciekawsze moje odkrycie pierwszego dnia. Schizofreniczny freak folk, dziecięce melodie zabijane przez dołerski growling, potężna charyzma młodej przecież liderki – tak, ten koncert robił wrażenie, choć niektórym nie podobała się dekonstrukcja, jakiej zespół poddawał swoje utwory. Że niby zbyt zmanierowane to było. No nie wiem, na pewno posłucham jak to brzmi na płycie, bo zaciekawiło.

Potem oglądałem już dość nieregularnie. Był dziwaczny amerykański Health, który chyba posunął się za daleko w generowaniu chorych, już nie bardzo gitarowych dźwięków.

Był Lech Janerka, który zagrał w całości Historię podwodną i zabrzmiało to naprawdę kapitalnie. Janerka w dobrej formie, trochę zamyślony, z nostalgią wspominał dzieje tej legendarnej płyty, ale wraz z zespołem aż kipiał energią. Wieje zagrane na bis po prostu wbiło mnie w ziemię. Wielkie brawa nie tylko za lekcję historii, ale przede wszystkim znakomity koncert.

No i na koniec Fucked Up. To, co słyszałem na ich ostatniej płycie (dość monumentalne kompozycje nawiązujące do Trail Of Dead), nijak się miało do występu na żywo, który był po prostu... popierdolony. Wielki tłusty Kanadyjczyk z mikrofonem wytrzymał na scenie tylko jeden numer, potem wpadł w kanał pomiędzy fanami i darł się prosto w twarze oszalałych od hałasu ludzi, przybijając piątki, krzycząc, że są piękni, że kocha polski punk i że festiwal jest amazing. W tym czasie zespół (w tym podobna do drwala w sukience kobieta) generował ekstremalny hałas na trzy gitary, bas i pęknięty talerz, który wydawał tak porażający dźwięk, że chciało się siąść w kąciku i błagać o ciszę. To było naprawdę mocne przeżycie, chyba najmocniejszy koncert na tegorocznym Offie.

Aha, jeszcze gdzieś tam w międzyczasie widziałem fragment koncertu Kumka Olik na scenie Miasta Muzyki. Przyznam, że chłopaki robią pozytywne wrażenie. Ich piosenki są pozbawione oryginalności, ale dzieciaki grają całkiem sprawnie i żywiołowo, wypadając bardziej przekonująco niż na płycie.

I na tym zakończył się dla mnie dzień pierwszy (czyli tak naprawdę dzień drugi całego festiwalu). [m]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni