17 września 2014

Kamp! i Niepogoda na końcu (starego) świata


Podczas wakacji resetuję umysł praktycznie nie słuchając muzyki. Jednak zawsze następuje taki moment, kiedy odprężony regularnymi posiłkami i kąpielami w morzu organ zaczyna generować muzykę głęboko ukrytą w pamięci. Kiedy podczas brodzenia w połamanych muszlach zaczynam słyszeć w głowie Białą armię, a wstęp do hotelowej wersji Purple Rain, grany przez coverduo dla znudzonych gości, dziwnie przypomina Nie płacz Ewka – czas wziąć sprawy w swoje ręce. I założyć słuchawki.

Akurat podczas podróży z Porto do Lizbony tamtejszym Pekaesem, znużony kompletnie radiem, które, gdyby nie przestawione literki (RFM) i nieco odmienny, choć równie pełny „sz” i „ż” język prezenterów, brzmiałoby identycznie jak nasz RMF – wzięło mnie na najnowszą EP-kę Kamp! Baltimore Nie tylko dlatego, że na swojej debiutanckiej płycie sławili światło stolicy Portugalii (Lux Lisbon), ale bardziej, że ta muzyka tu, na krańcu Europy, pasuje najbardziej. Właśnie w Lizbonie, z jej mikroskopijnymi knajpkami z kawą i ciasteczkami i modnymi klubami, gdzie tradycja, tandeta i nowoczesność splatają się w jednostajnym bicie, gdzie smukłe, dziwnie zasmucone Portugalki przeciskają się przez tłum podpitych Anglików, gigantycznych, zawsze w parach Skandynawów i doskonale zakonserwowanych Niemców, strzelających z kamer w stronę bajecznie kolorowych sukni przysadzistych, ciągle roześmianych afrykańskich kobiet, gdzie w tym samym wagonie metra szczebioczą gotyckie lolitki i turyści z Chin, przeszkadzając w czytaniu grubych książek czarnoskórym okularnicom i słuchaniu hip-hopu ubranym na sportowo Brazylijczykom.

Choć tytułem zespół nawiązuje do innego, tym razem amerykańskiego, miasta, to właśnie w tym lizbońskim tyglu kulturowym, gdzie stąpając po śliskim bruku, otoczony tłumem ludzi, samochodów i tramwajów, możesz być zupełnie sam, ta muzyka smakuje tak... na miejscu. Kamp! po romansie z muzyką do słuchania powraca do tanecznych rytmów. Mocno osadzona baza dominuje wszystkie trzy piosenki: przebojowe Baltimore, duszny klubowy Early Days i ekstatyczny Parallels. Wokale rozmywają się w pogłosach, syntezatory nakładają na siebie chwytliwe motywy, a człowiek mimowolnie zaczyna wydawać z siebie syczące dźwięki. Bawiliście się kiedyś w syczki? Wsłuchajcie się w Parallels, a zrozumiecie dokładnie, o co mi chodzi.

Przesłuchane chwilę później demo bartoszyckiej Niepogody było jak potrząśnięcie ramionami: hej, chłopie, ty przecież nie jesteś stąd, twoje życie jest daleko na wschodzie, na nizinach i nic na to nie poradzisz. Prosta rockowa muzyka zaśpiewana „niepoprawnym wokalem”. Kolejowy most w stylu debiutu zespołu Maki i Chłopaki, z Lesławem w tle za sprawą tego Morriseya na koszulce. Brytyjskie zespoły, które mogłyby wylądować w repertuarze Muzyki Końca Lata, z tym niemodnym rytmem reggae, ale ujmującym refrenem, gdzie wystarczą dwa wersy (Podpinam piec i gitarę/ I niepoprawnym wokalem zamienia słowa na dźwięki tej piosenki) i kilka zjeżdżających w dół akordów, by poczuć jakieś dziwne uczucie w „dołku”. I końcowe la la laj z przesterowaną gitarą, które mogłoby trwać trochę dłużej. Wreszcie punkowe Psy, ewidentnie zrzynające z Pidżamy Porno, nawet podkradające Grabażowi jego charakterystyczną poetykę (Nasze głowy kolidują z chmurami/ Gdy kroczymy nierozważnie zatłoczonymi ulicami; Zagryźlibyśmy siebie nawzajem/ Wściekłe psy pijane listopadowym czajem).

Ta swojskość jest z jednej strony nieznośna, z drugiej wywołuje zaskakująco silne emocje – jakie można poczuć tylko z dala od tego przeklętego kraju. [m]




Strony zespołów:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni