
Samozwańczy Pierwszy Maruda Rzeczpospolitej with a little help of his friends from whole world (naprawdę całego) za pomocą sprytnych programów łączących miliony sampli wysmażył perfekcyjnie hałasującą, mieniącą się seledynowymi kolorami iskier dźwiękową petardę miłości. W szesnastu hymnach wychwala miłość jako lekarstwo na całe zło naszego głupiego świata. A używa do tego środków, które trudno ogarnąć na pierwszy (i drugi, i trzeci) rzut ucha. To szalona wyprawa przez kontynenty pokręconych dźwięków, to stąpanie po miękkim dywanie utkanym z wesołych nutek, to skakanie po grzywiastych falach bębniących po głowie bitów. Ten nadmiar może przeszkadzać, może męczyć, ale o tym później. Wierzę na słowo (jak już wspomniałem, jeśli chodzi o twórczość Mr. Kucharczyka jestem neofitą), że jest to najbardziej piosenkowa i najbardziej przystępna muzycznie płyta Complainera. Tę teorię zdaje się potwierdzać zaczynający płytę utwór I Am So Alive. Nie da się ukryć, to największy hook płyty: zabójczo rytmiczny, wariacko roztańczony, z zabawnie brzmiącym, manierycznym wokalem. Numer 2, I Will Follow, zdradza już objawy największego grzechu tej płyty (może dla niektórych będzie to akurat zaleta) – przerostu formy nad treścią, nadmiaru dźwięków, które bombardują umysł i wycieńczają go, zanim artysta przejdzie do rzeczy, czyli dopiero – tak! – w okolicy piątej minuty, kiedy to utwór przybiera formę Lennonowskiej ballady. Co za dużo to niezdrowo! Ta refleksja pojawiła się w mojej głowie wielokrotnie podczas odsłuchu płyty. Ale – powtarzam! – ta konwencja jest mi na tyle nowa, że być może mnie przytłoczyła. Dla przykładu w trzecim na liście utworze Animulae dzieje się tak dużo, że musiałem skorzystać z opisu umieszczonego na stronie mik.musik, żeby zrozumieć, co to właściwie jest (pozwolę sobie zacytować, choć nie pytałem o pozwolenie): „muzycznie – gospel, raga, soul, metal, konkret, noise, oklaski i tykanie zegara. Gościnnie śpiewa USONIA (z NYC) ze swoim gospelowym chórem i URKUMA (z Italii) po łacinie wypowiada się o trudach i pięknym celu”.
Okej, trochę się wygłupiam, ale chyba mieszczę się w konwencji. Z rzeczy, które mi się podobają szalenie: It’s Not Crime – przejrzysta konstrukcja i electroclashowa rytmika napędzają do tańca (bardzo fajne wokale, no i te wszystkie basowe rzeczy w bazie); Ioigame Compayi – rytmiczne, niemal punkowe nawoływanie do rewolucji, prawdopodobnie w imię miłości (oczywiście), ozdobą są wymiatająco-czadowe hałasy w wykonaniu Psychocukru; Folio z zastanawiającym gitarowym tłem i niepokojącym dysharmonicznym solo made by Bartek Magneto (Starzy Singers tudzież Mitch&Mitch); Gugla – bardzo klimatyczne nagranie, mnie, człowiekowi wychowanemu na gitarowym graniu kojarzące się z surowymi kawałkami noise’u w wydaniu np. Ewy Braun. No i absolutne objawienie. Zamykający płytę utwór No Rush No Hunger to niezwykłej urody pieśń o tym, co można zrobić dla świata, by był lepszy. Taka naiwna, hipisowska w wymowie, ale jakże piękna, jak słodko brzmiąca za sprawą tego powtarzanego w pętli orkiestrowego motywu i tej archaiczne beatlesowskiej perkusji. Pięknie!
Ta końcówka ukróca właściwie wszelkie moje marudzenie, że mogłoby być więcej piosenek, że mogłoby być bardziej pop (a co, to nic złego). Ja się nie znam, ale i tak mi się podoba.