28 grudnia 2009

Anita Lipnicka: Hard Land Of Wonder (EMI Music Poland, 2009)


Nie jestem fanem duetów Anity Lipnickiej z Johnem Porterem – ich pierwsza wspólna płyta w zasadzie wyczerpała temat, a kolejne to było już typowe podtrzymywanie żywego trupa za pomocą medycznej aparatury. Dobrze się stało, że artystyczne drogi tych dwojga wreszcie się rozeszły. Porter to Porter, po nim oczekuje się rockowej energii, brudnych gitar i rytmicznych kawałków. A Lipnicka to Lipnicka (odkrywcze, prawda?) – kobieta delikatna, zmysłowa, trochę tajemnicza. I jak się okazuje – również mroczna. Właśnie wydała swoją płytę bez Portera. I kurczę blade (patrzcie, jaki jestem delikatny z tej okazji), może to i mainstream, ale taki mainstream to ja lubię.

Chociaż chyba nie do końca mainstream. Anita sięga na tej płycie po znacznie ambitniejsze inspiracje niż typowa wokalistka pop. Owszem, to ciągle są balladowe snuje, ale o nieco innym klimacie. Słychać fascynację americaną, jej mrocznym akustycznym brzmieniem, fascynację prostym, często brutalnym życiem i jego jasno określonymi regułami. Opowieści napisane na tę płytę to takie kobiece westerny. Jest wędrówka przez pustkowie, ucieczka, broń, śmierć i... inne takie. Tak, Lipnicka nadal lubi Nicka Cave’a i Toma Waitsa.

Hard Land Of Wonder ujmuje tym surowym, srogim wręcz nastrojem. Pół akustyczne, pół elektryczne krótkie piosenki, zupełnie pozbawione popisów solowych, gwiazdorskich wyskoków zarówno wokalistki, jak i muzyków (nawiasem mówiąc, płyta została nagrana w kilku miejscach w Wielkiej Brytanii z pomocą dość znanych instrumentalistów). Duża dyscyplina i oszczędność środków pozwalają skoncentrować się na opowiadanych przez Anitę historiach. Jest parę takich wywołujących na plecach zimne ciarki. Jak choćby genialny The Chase. Źródło inspiracji – może Woven Hand? Posłuchajcie, jak z prostego motywu zagranego na fortepianie wyłania się misterna konstrukcja kompozycji, nasycona zbrodniczym klimatem amerykańskiej prerii. Fantastyczny dialog fortepianu i pedal steel guitar, no i ten zakurzony, napięty głos Anity... Zdecydowanie numer jeden płyty. Słuchamy?



Podobny klimat ma instrumentalny Sailor Song (lepiej by chyba pasowało Horseman Song), z fantastyczną partią gitary – brzmi to jak hołd dla Sergio Leone, choć pewnie też i Quentina Tarantino, który w swoich filmach często sięga po tego typu brzmienia. Co jeszcze lubię? Noisy Head, oczywiście. Zaczyna się tak niepozornie, banalnie wręcz, ale jak się ta pioseneczka cudownie rozwija! Zwłaszcza końcówka, z przepięknym chórkiem i przestrzenią, która porywa w wyższe rejony świadomości. Wydaje się, że napisać taki utwór to nic trudnego, ale nie wierzcie tym, co tak mówią. Proste rzeczy wymagają najwięcej wysiłku. Ładne jest zakończenie płyty – The Trial – takie bajkowe, smutne, niesione posępną smugą wiolonczeli i nieśmiałymi dzwoneczkami. A jest jeszcze całkiem niezły singlowy Car Door, jest utrzymane w stylu Cave’owskiej ballady Hungry Feast Of Love (bardzo ładny wokal), czy kojący utwór w stylu nieco zapomnianej Sophie Zelmani – You Change Me.

Miłym zaskoczeniem okazała się nowa płyta Anity Lipnickiej. Wyciszona, wieczorna muzyka. Znakomicie wyważona, skromna, piękna. Nie tylko na prezent! [m]



Strona artystki: http://www.myspace.com/anitalipnicka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni