23 października 2012

Lao Che: Soundtrack (Mystic Production, 2012)



Muzyki zespołu Lao Che nie da się zrozumieć bez lepszej znajomości jego twórczości. Takiej muzycznej erudycji w naszym kraju można szukać ze świecą. Premiera ich każdej płyty jest dla mnie zawsze ogromnym oczekiwaniem. Często zadawaniem sobie pytania, czym teraz zaskoczy Spięty i spółka. Z każdym swoim krążkiem panowie eksplorują coraz to nowe połacie muzyczne, co nie pozwala w szerszej perspektywie jakkolwiek ich skatalogować. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to niewyczerpanie pojemne pojęcie muzyki alternatywnej.

Do tej pory zespół dysponował świetnymi piosenkami oraz doskonałymi umiejętnościami instrumentalnymi. Jednak zawsze wydawało mi się, że ich płyty są bardzo płasko produkowane. W przypadku Soundtracku panowie postanowili przyłożyć się do produkcji i zrobili ogromny krok w przód. Oczywiście trend współpracy z zagranicznymi producentami nie jest w naszym kraju nowością. Warto przytoczyć chociażby przykład trzeciej płyty The Car Is On Fire, którzy za produkcją wyjechali aż za ocean. Jeśli chodzi o współpracę Lao Che z Eddiem Stevensem (maczał palce w powstaniu płyt takich zespołów, jak Moloko czy Zero 7) widzę same jej zalety.

Tak świetnie i selektywnie wyprodukowanej płyty nie słyszałem dawno. Nieco dubowe podejście sprawia, że nawet przy wyciszeniu niskich tonów na wzmacniaczu płyta atakuje  soczystym głębokim basem. Do tego zabawa wokalem, czasem ukrytym za pogłosami i odsuniętym do tyłu, czasem wyciągniętym do pierwszego rzędu. W takich chwilach może wydawać się że Spięty szepce nam do ucha. To już kolejna płyta, na której panowie wysoko cenią sobie syntezatory chcąc tworzyć pastelowe tło oraz solowe klawiszowe wycieczki. Tym razem rola gitar została jeszcze bardziej zmarginalizowana. Bywają oczywiście takie momenty, jak w numerach Jestem psem i Na końcu języka, kiedy muzycy najpierw usypiają nas spokojnym, niemal trip-hopowym beatem, po to by zaraz dać nam w twarz ścianą gitar – gitar hermetycznych, przesterowanych i brudnych, które kojarzą mi się z krautrockowym podejściem do tego instrumentu.

Jeśli chodzi o klimat całego wydawnictwa jest on raczej spokojny. Już przy Prądzie stałym/ Prądzie zmiennym zespół wysłał komunikat, że nie należy się po nim spodziewać muzyki rozrywkowej, jak było w przypadku Gospel. Są to nagrania, które nabierają wartości z każdym przesłuchaniem, odkrywając przed nami kolejne przepyszne smaczki.

Ostatnim elementem składowym jest poezja Huberta „Spiętego” Dobaczewskiego. Po raz kolejny jestem zaskoczony poziomem abstrakcji i genialnym wyczuciem językowym tego pana. Tym razem wokalista dopuszcza się nawet quasi rapu w stylu wczesnego Fisza. Ogólnie patrząc teksty to kolejna rzecz, która pozwala słuchać piosenek po kilkanaście razy, goniąc za zrozumieniem przekazu. Zdaję sobie sprawę, że wielu ludziom bardzo przeszkadza właśnie ten aspekt twórczości grupy – przy okazji czwartej płyty przeczytałem w pewnej recenzji zarzut: „Lao Che chyba nie rozumieją, że zaczyna nas męczyć muzyka o niczym”. Ja jednak uważam, że w przypadku tej płyty tekst jest równie ważny jak muzyka. [konrad.łuczyński]

Zombi!



Strona zespołu: http://www.laoche.art.pl

1 komentarz:

  1. Chyba zamiast myśleć o Fiszu, wolałbym żeby ludzie myśleli o projekcie sprzed czasów Lao Che. A mianowicie o Koli.

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni