21 marca 2014

The Lollipops: Miniatures (MTJ, 2014)


Nie dajcie się zwieść kolorowym balonikom z okładki nowej płyty The Lollipops. Miniatures to płyta znacznie trudniejsza w odbiorze od ich debiutu Hold! z 2011 roku. Co nie znaczy, że gorsza!

Pisząc o Hold! recenzenci zwracali uwagę przede wszystkim na jej uroczą staroświeckość i – nie bez racji – sporą przebojowość. Bo choć zespół odważnie epatował brudem i hałasem, to stały one w równowadze z chwytliwymi, radiowymi melodiami. Na Miniatures tej przebojowości praktycznie nie ma. Wydaje się, że stery w zespole przejęli gitarzyści Jacek Ruczko i Romek Bałtuszka, i to ich wizji realizacją są nowe kompozycje. A że obaj lubują się w rzężącym, pełnym sprzężeń i przesterów brzmieniu gitary, taka jest też i cała płyta. Monotonna, hipnotyczna wręcz, ocierająca się o shoegaze i trans. Dość bezkompromisowa w swoim wydźwięku, choć zespół mógł w owej bezkompromisowości pójść jeszcze dalej. Zdarzają się bowiem na Miniatures takie momenty, kiedy aż żal się robi, że kompozycja kończy się tak szybko, że muzycy nie pociągnęli wątku i nie zdecydowali się trochę dłużej potorturować nasze uszy brutalnym dźwiękiem.

Na album składa się osiem nowych piosenek i dwie znane już z EP-ki Daydreaming, oczywiście w zmienionych wersjach. O ile Daydreaming wypada dość podobnie do pierwowzoru, to Whereabouts, mój najbardziej uwielbiony numer Lollies, przeszedł spory lifting. Oczywiście wersji z EP-ki nie da się pobić, ale ta nowa ma na siebie pomysł, a chropawe partie wiolonczeli (chyba że jest to gitara potraktowana smyczkiem) robią naprawdę świetną robotę, wywołując ciarki na plecach. Płytę rozpoczyna jednak świeżynka – w Keyhole Kate Kasia Staszko śpiewa po hiszpańsku i przyznaję, że ten język bardzo pasuje do złowieszczych melodii wygrywanych przez gitary. W Who Would fajny jest zabieg, stosowany później kilkakrotnie – gdzieś w połowie kompozycji następuje zupełna zmiana klimatu: zarówno tempa, jak i samej linii melodycznej. Mallory to taka niby ballada, ale raczej z tych „murder” niż „Valentine’s Day”. Finał utworu ukazuje fascynację gitarzystów shoegazem – riffy zmieniają się w rozmyte plamy, a przestery w huczące pogłosem ściany zgiełku. Lubię to! W Action zespół odkręca wzmacniacze na maksa nie oszczędzając uszu słuchacza – to rozpędzona maszyna, która nie zwraca już uwagi na to, czy utwór można jeszcze określić mianem piosenki.

I tak właściwie jest do końca. Już wydaje się, że Lollies trochę odpuszczą i postawią na lekką melodię, gdy nagle w łeb wali apokalipsa dudniącego basu i rozszalałych gitar, jak w Folded Arms chociażby. Czy w November. Czy From Place To Place. To nie jest łatwa płyta...

To nie jest łatwa płyta, ale to mi się w niej właśnie najbardziej podoba. Olsztynianie zanurzyli się w swojej wizji muzyki tak głęboko, że przestali już zważać na kompromisy w stylu „musimy zrobić dwa kawałki do radia, żeby pociągnęły promocję”. Zrobili ten album tak jak chcieli i nawet jeśli nie będzie on zbyt często gościć na radiowych antenach, to zrobili go dobrze. Bardzo dobrze. [m]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni