Nie ma niczego, prócz elektronicznych mas brzmieniowych, szorstkością
drone’u przypominających pumeks. Są równie (bez)barwne co blokowiska wyłożone
płytami Pei z pedantyczną precyzją kartografii. Taki Bartnik, jakie życie –
takie życie na dramacikach wagi ciężkiej tary, bez sfrustrowanej zawartości
depresantów, bez pretensji, a w końcu bez tytułu, albowiem „nic” nie może się
nazywać.
Czymże, w takim razie, jest niemuzyka Pawła Bartnika?
Ręcznikiem rzuconym pod wannę na przymusowe suszenie trzydziestodniowe, konewką
z plastiku przedziurawioną jak sito, a może po prostu nie jest to pospolita
chała, tylko coś przyjemnie zjadliwego jak podłużna bułka pszenna w warkocz przewiązana
mozolnym lejtmotywem?
Taneczny i ciągnący się jak mordoklejka motyw przewodni
przypomina opustoszały plac zabaw przeżarty przez rdzę, niby dalej można
czerpać uciechę z jego dobrodziejstw, ale wesoło jak w miasteczku jest tylko na
niby. Gęste i toporne tworzywo muzyczne, niczym pustak, wewnątrz pozostawia
pustą przestrzeń postradania zmysłów zwiastowanych przez podejrzanie częste
bycie u kresu. Wygodne teksty jak spanie na łóżku Fakira, przepełnione
autodestrukcyjną myślą, chęcią nieistnienia wróżą po deszczu tęczę, którą
sporadycznie wypada podpalać.
Dobro to tylko kolejny przymus, więc zło „bez
przymusu” powinno jakoś tak wyglądać: Bez tytułu jest groźne jak
złapanie kataru, straszne jak niepaląca się latarnia w południe i
pretensjonalne jak sonaty Mozarta odtwarzane z radia w restauracji urządzonej w
stylu rokoko, gdzie sprzedaje się kebab. Z międzywierszy rozczytać więc można,
że to jedyny lejtmotyw, który umie grać na tysiąc sposobów. [Adrian
Matuszak]
Strona artysty: https://www.facebook.com/djsajko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz