15 grudnia 2014

Paweł Bartnik: Bez tytułu (Requiem Records, 2014)


Nie ma niczego, prócz elektronicznych mas brzmieniowych, szorstkością drone’u przypominających pumeks. Są równie (bez)barwne co blokowiska wyłożone płytami Pei z pedantyczną precyzją kartografii. Taki Bartnik, jakie życie – takie życie na dramacikach wagi ciężkiej tary, bez sfrustrowanej zawartości depresantów, bez pretensji, a w końcu bez tytułu, albowiem „nic” nie może się nazywać.

Historia muzyki zna niejedną „elektroniczną krtań”, najbardziej udoskonalony jej system posiada Britney Spears, o jej (nie)naturalnej barwie głosu buduje się teorie konspiracyjne, nie do rozwiązania nawet przez agentów FBI. Bartnik stosuje także częste modulacje głosu dyktowane semantyką tekstu zniewolonego techno kleszczami. Na całkowite zdominowanie swoich walorów wokalnych przez komputer sobie nie pozwala, pewnie dlatego, że polskie „FBI” zwykło przesadnie głowić się nad takimi kwestiami, jak ociężałe pączki z amerykańskich seriali kryminalnych. Kulturalnie prowadzone narracje muzyczne w obskurnie minimalistycznym techno są zgodne z zasadą „minimum ciut więcej to już perwersja”, trudne do wyobrażenia przy słodyczy elektronicznej ekstazy Britney, rodem z radości Teletubisiów mówiących „pa-pa”.

Czymże, w takim razie, jest niemuzyka Pawła Bartnika? Ręcznikiem rzuconym pod wannę na przymusowe suszenie trzydziestodniowe, konewką z plastiku przedziurawioną jak sito, a może po prostu nie jest to pospolita chała, tylko coś przyjemnie zjadliwego jak podłużna bułka pszenna w warkocz przewiązana mozolnym lejtmotywem?

Taneczny i ciągnący się jak mordoklejka motyw przewodni przypomina opustoszały plac zabaw przeżarty przez rdzę, niby dalej można czerpać uciechę z jego dobrodziejstw, ale wesoło jak w miasteczku jest tylko na niby. Gęste i toporne tworzywo muzyczne, niczym pustak, wewnątrz pozostawia pustą przestrzeń postradania zmysłów zwiastowanych przez podejrzanie częste bycie u kresu. Wygodne teksty jak spanie na łóżku Fakira, przepełnione autodestrukcyjną myślą, chęcią nieistnienia wróżą po deszczu tęczę, którą sporadycznie wypada podpalać.

Dobro to tylko kolejny przymus, więc zło „bez przymusu” powinno jakoś tak wyglądać: Bez tytułu jest groźne jak złapanie kataru, straszne jak niepaląca się latarnia w południe i pretensjonalne jak sonaty Mozarta odtwarzane z radia w restauracji urządzonej w stylu rokoko, gdzie sprzedaje się kebab. Z międzywierszy rozczytać więc można, że to jedyny lejtmotyw, który umie grać na tysiąc sposobów. [Adrian Matuszak]


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni